poniedziałek, 3 kwietnia 2017

TRINIDAD - KOLONIALNY UROK I SZALEŃSTWO KOLORÓW


Po dwóch dniach spędzonych w malowniczej dolinie Viñales i ze świeżymi wspomnieniami z mojej pierwszej konnej przejażdżki, ruszyłam na wschód wyspy do tajemniczego Trinidadu.
W związku z tym, że nie udało mi się kupić biletu na autobus, skorzystałam z taxi colectivo, którą zaoferowała mi właścicielka mojej casy. Za 40 CUC miałam pokonać ok. 500 km.

Taxi colectivo to rodzaj zbiorowej taksówki. Kierowcy zwykle udostępniają swoje własne samochody bądź większe busy. Nie ma tutaj ustalonego rozkładu jazdy, a taksówki odjeżdżają kiedy znajdzie się odpowiednia liczba chętnych. Ten środek transportu popularny jest w zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej i Afryce.
Tą jazdę zapamiętam do końca życia! O poranku przyjechał mój pojazd. Był to rozklekotany bus z bardzo małym bagażnikiem. Z każdą minutą podjeżdżał pod kolejną casę zbierając pasażerów. Ostatecznie bagaże wylądowały na siedzeniach, a ja cisnęłam się pomiędzy plecakami zastanawiając się, kiedy nastąpi ten moment i jeden z nich spadnie na moją głową. A z silnika cały czas wydobywał się odurzający zapach spalin.

Kiedy już cały bus był załadowany - ruszyliśmy. Po kilku godzinach zatrzymaliśmy się w punkcie przesiadkowym. To tutaj zjeżdżały się wszystkie taxi colectivo i kierowcy „wymieniali się” podróżnymi. Tym razem trafiłam do czegoś pomiędzy autobusem a ciężarówką. Ławeczki były bardzo twarde, a nóg nie dało się swobodnie wyprostować. Oczywiście wszystkie miejsca musiały być zajęte i tak, cisnąć się okrutnie, jechałam kilka godzin.

Przystanek w Trinidadzie okazał się prawdziwym zbawieniem dla moich nóg i nadszarpniętego ducha. Jednak samo miasto wynagrodziło mi wszelkie niewygody. Trafiłam do cudownej casy z przemiłymi właścicielami. Okazało się, że do mojej dyspozycji jest nie tylko sypialnia, ale też salonik z bujanymi fotelami i dwa tarasy. Wszystko w ciepłych rudo-ceglastych odcieniach. Czego chcieć więcej!



Sam Trinidad to trzecie, zaraz po Baracoa i Bayamo, najstarsze miasto na Kubie. Założył je hiszpański konkwistador Diego Velazqueza de Cuéllar w 1514 roku. Początkowo nadał mu nazwę: La Villa de la Santísima Trinidad co znaczy Wieś Trójcy Przenajświętszej. To on przyczynił się do tego, że do 1550 roku cała rdzenna ludność wyginęła z powodu chorób przywleczonych z Europy oraz ciężkiej pracy na plantacjach trzciny cukrowej. Bo musicie widzieć, że Trinidad był prawdziwym gigantem w produkcji cukru. W szczytowym momencie rozwoju w pobliskiej Valle de los Ingenios (Dolina Cukrowa) działały 43 cukrownie, a 1/3 cukru obecnego na kubańskim rynku pochodziła właśnie z Trinidadu. Na słodkim biznesie do olbrzymich fortun dochodzili jedynie nieliczni (baroni cukrowi) bogacąc się na ciężkiej pracy niewolników. Z XVIII wieku, czyli najlepszego okresu dla miasta pochodzą liczne wille, kamienice z kratami w oknach i czerwonymi dachówkami, a nawet kostka brukowa, którą specjalnie sprowadzono z Bostonu.




Niestety lata prosperity skończyły się w XIX wieku, kiedy zmieniono trasę szlaków handlowych, a Napoleon nałożył na Hiszpanię blokadę kontynentalną. Miasto podupadło, a transport kołowy pojawił się w nim dopiero w latach 50. XX wieku.

Obecnie ślady historii w Trinidadzie widoczne są na każdym kroku. Miasteczko oczarowało mnie od samego początku. Wzdłuż brukowanych uliczek ciągnęły się rzędami kolorowe kamienice z białymi kratami w oknach. Czasami ulicami przejeżdżały stare samochody jednak równie często można było zobaczyć konne zaprzęgi.




Te cudownie barwne ściany wprawiały w optymistyczny nastrój i sprawiały, że czułam się niczym w magicznym, kolonialnym miasteczku odciętym zupełnie od reszty świata. Tak wydawało się różne od Hawany, jakby pochodziło z innej planety, a dotrzeć mogli do niego tylko nieliczni. Gdzieniegdzie widziałam klatki z kanarkami zawieszone przy wejściach do kamienic. Ten zwyczaj ma zapewnić dostatek oraz szczęście mieszkańcom.


Co zwiedzić w Trinidadzie? 


Stara część miasta skupia się wokół Plaza Mayor. To główny plac, przy którym znajdowały się muzea urządzone w byłych willach baronów cukrowych. Wypełniał go mały park z równo przyciętym żywopłotem, białymi ławeczkami i olbrzymimi ceramicznymi wazami.


Katedra La Parroquial Mayor nie prezentowała się zbyt okazale. Piaskowa fasada z kilkoma białymi pilastrami nie specjalnie rzucała się w oczy. Powstała w 1892 roku zastępując poprzednią świątynię, którą zniszczył huragan.


Najlepszy widok na cały Trinidad i okolicę prezentował się z dzwonnica osiemnastowiecznego Convento de San Francisco. W byłym klasztorze urządzono Museo de la Lucha Contra Bandidos (Narodowe Muzeum Walki z Bandytami), gdzie znajdowała się wystawa obrazująca historię walki z partyzantami w górach Escambray.


Sama placówka była mocno nieciekawa, ale za to widok z wieży był cudowny! Na tle zarysowujących się w oddali gór piętrzyły się kamienice z czerwonymi dachówkami. Przed moimi oczami ukazało się właściwie morze rudych dachów poprzecinanych zielonymi koronami drzew.





Po zejściu z wieży natknęłam się na zespół grający w parku swoją cudowną kubańską muzykę. Czego chcieć więcej od tak uroczo zaczętego dnia!


Przy placu Mayor dumnie prezentował się Palacio Cantero, czyli dawna posiadłość Don Jose Mariano Borrell y Padron – jednego z najbogatszych ludzi w Trinidzadzie. Pomalowana na żółto z licznymi arkadami kryła w sobie wystawnie urządzone wnętrza. Wysokie sufity, zdobione kolumny, potężne okna i wystawne sprzęty przyciągały wzrok. Zaczęłam zastanawiać się nawet jakby to było zamieszkać choć na jeden dzień w takim domu i wolnym krokiem przechadzać się po pokojach. Opłata za fotografowanie wnętrz wynosiła aż 10 CUC, więc zrezygnowałam z tej przyjemności.


Ciekawie wyglądała się również casa należąca do baronów cukrowych z rodziny Sánchez Iznaga. W tym niebieskim budynku z cienkimi z werandą podtrzymywaną przez cienkie, białe kolumny mieściło się  Museo de Arquitectura Trinitaria, które opowiadało historię rozwoju miasta.


Moje włóczęgi po Trinidadzie oddaliły mnie od centrum. Obserwowałam bryczki przemykające ulicami, uczniów w mundurkach, wielkie sprzątanie domostw co wiązało się z ogromnymi ilościami wody wylewanymi na bruk.



Ostatecznie natknęłam się na niezwykle klimatyczne ruiny kościoła św.  Anny.  W 1719 roku w tym miejscu powstała kapliczka wybudowana z guana i błota. Z czasem, z uwagi na duży napływ ludności, dobudowano zakrystię oraz drugą nawę.


A wieczorem przyszedł moment na skosztowanie regionalnego drinka o nazwie Chanchanchara. Robi się go na bazie miodu, soku z cytryny i oczywiście rumu. Wypiłam go na dużych schodach rozszerzających się w dół od Casa de la Música, które wieczorem były oblegane przez turystów i bezpańskie psy. W związku z tym, że kubańskie drinki nie były drogie (najtańsze kupowałam po 6 PLN) na jednym się nie zakończyło ☺


Trinidad właściwie można przejść na piechotę w ciągu jednego dnia. Ja na powolne włóczęgi zostawiłam sobie dwie doby. I zdecydowanie było warto, gdyż miasto ma swój niepowtarzalny klimat.

TUTAJ  znajdziecie wszystkie wpisy z Kuby.



17 komentarzy:

  1. Napełniasz mój dzień słońcem :) Podobne "taxi colectivo" funkcjonuje w Izraelu. I o ile znalezienie chętnych z małej miejscowości do dużego miasta nie stanowi problemu, to na odwrót spędza się pół dnia w busie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo mi miło :) Taxi colectivo zostawi wspomnienia w mojej głowie na długo. Rozumiem, że też miałaś jakieś "niezwykłe" doświadczenia z tym środkiem transportu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie "niezwykłe" doświadczenia :) Zrobiłam największy błąd w swoim życiu i zapłaciłam z góry za przejazd, po czym kierowca stracił mowę i przestał rozumieć angielski, którym wcześniej posługiwał się dość sprawnie. Więc zostałam bez pieniędzy, w obcym mieście, do bazy noclegowej miałam 150km no i zapadał zmierzch.

      Usuń
    2. Ojej, aż jestem ciekawa co wydarzyło się dalej. A kierowca zachował się bardzo brzydko. Na Kubie było wręcz przeciwnie. Wybraliśmy się na plażę taksówką. Kierowca miał po nas przyjechać za 3 godziny. Po przyjeździe na plażę nie chciał od nas pieniędzy za pierwszy kurs, aby mieć pewność, że wrócimy także z nim.

      Usuń
    3. Historia ma szczęśliwe zakończenie. Po 2 godzinach chodzenia krok w krok za kierowcą w końcu ruszyliśmy. Rzutem na taśmę zdążyłam na kolejny (i ostatni autobus) do miejsca docelowego. Ale trafiłam też na życzliwego kierowcę, z którym szło się bez problemów dogadać i to częściowo po polsku, bo był Rosjaninem, który przez jakiś czas mieszkał w naszym kraju

      Usuń
    4. Cieszę się, że wszystko dobrze się skończyło.

      Usuń
  3. Jednak to prawda, że im bliżej równika, tym kolory są bardziej nasycone, a słońce świeci zupełnie inaczej. Smakowity wpis, podoba mi się :)
    Plus duży plus za tego vw garbusa - piękna rzecz :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za miłe słowa :) Faktycznie można mieć wrażenie, że cała okolica jest przesycona kolorami, a słońce praży mocniej. A te cudne samochody przewijały się prawie na każdym kroku.

      Usuń
  4. Piękna ta Twoja relacja. Pierwsze skojarzenie, pozytywne, że jest jak z brazylijskiego serialu. Inny świat, dla nas egzotycznych, tajemniczy. Miło było czytać i oglądać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie czułam się jak w jakim innym, czarownym świecie. Miejsce cudowne i z chęcią jeszcze tam wrócę.

      Usuń
  5. Usiąść tak na ławce w parku i posłuchać kubanskiej muzyki w towarzystwie mieszkańców miasteczka...rozmarzylam się :) Ciekawe miejsce i śliczne zdjęcia!

    OdpowiedzUsuń
  6. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  7. Niesamowicie klimatyczne miejsce, przeczytałam jednym tchem i obejrzałam zdjęcia z przyjemnością. Zazdroszczę przeżyć, pozdrawiam i życzę spokojnych podróży.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za miłe słowa. Wyjazd na Kubę był moim marzeniem od dawna.

      Usuń
  8. To moje absolutnie ulubione miejsce na Kubien:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trinidad ma w sobie coś niezwykłego,chociaż moim wielkim faworytem okazała się Dolina Vinales :)

      Usuń