czwartek, 23 listopada 2017

POCIĄGI W INDIACH I JASKINIE W AJANCIE

Mumbaj nie chciał tak szybko wypuścić mnie ze swoich macek. Zaciskał je uparcie do ostatniej chwili, kiedy to po wielu trudach znalazłam właściwy pociąg i udało mi się wreszcie trafić na oddaloną od centrum stację Lokmanya Tilak Terminus. Teraz pozostało tylko czekać na odjazd.


INDYJSKIE POCIĄGI


Pociąg nocny, który miał mnie zawieźć do Jalgaonu wyruszał dopiero grubo po 23:00.


Kiedy wreszcie dotarłam na odpowiednią stację było około 18:00. Przywitał mnie peron zarzucony przeróżnymi paczkami, na których ktoś spał oraz kilka ciekawskich spojrzeń. Za poczekalnię służył zdezelowany budynek, gdzie ściany były tak brudne, iż przybrały czarny kolor. W takim miejscu absolutnie nie czułam się bezpiecznie, a do odjazdu pociągu pozostało jeszcze kilka godzin. Już zastanawiałam się co zrobić, aby nie rzucać się w oczy, kiedy mój towarzysz odnalazł nowy budynek dworca. Tam troszkę odetchnęłam. Na wielkiej hali tłoczył się już spory tłum ludzi. Niektórzy przysypiali na podłodze, inni jedli to, co przynieśli ze sobą, a dzieci biegały chaotycznie między podróżnymi.


Co ciekawe na indyjskich dworcach w zasadzie nie ma ławek, a wszyscy siedzą na podłodze. Zaintrygowała mnie jeszcze jedna rzecz: gro osób przybywało na dworzec kilka godzin przed odjazdem swojego pociągu i tam na niego oczekiwało. Czemu podróżni nie przychodzą później tylko wolą spędzać czas na czekaniu? Na to pytanie nie znalazłam odpowiedzi.

A ja sama czekałam, czekałam i czekałam obserwując moich współpasażerów. Godziny dłużyły się okrutnie, a Mumbaj dalej nie pozwalał mi wyruszyć w dalszą drogę. Wreszcie mój pociąg wyświetlił się na tablicy i ruszyłam na właściwy peron. A tam działy się już dantejskie sceny. Zewsząd napływali ludzie i trudno było się przecisnąć. Każdy miał jakiś bagaż, każdy coś za sobą ciągnął. Krzyki mieszały się z płaczem dzieci oraz ciągłym nawoływaniem. Kiedy odnalazłam swój wagon, w pierwszej chwili, miałam ochotę cofnąć się i zostać na peronie. Wszystko dlatego, że był już pełen ludzi i miałam wrażenie, że nie wciśnie się już tam nawet mrówka. Na szczęście mój towarzysz wykazał się większą trzeźwością umysłu i dość sprawnie wrzucił nasze bagaże na górną półkę, a dla nas wywalczył jedną, najwyżej położoną, kuszetkę. Miejsca mieliśmy zarezerwowane w wagonie sleeper, w którym za przedziały służyły rzędy kuszetek. Te ulokowane najniżej służyły za miejsca do siedzenia. Pomimo, że mieliśmy wykupione dwie kuszetki ludzi było tak dużo, że zadowoliliśmy się jedną.

Cała podróż była prawdziwą szkołą przetrwania! Kiedy spojrzałam w dół zobaczyłam tłoczących się ludzi ulokowanych na kilku poziomach. Każdy centymetr przestrzeni był zajęty. Gdzieś stały beczki, dzieci przyzywały swoich rodziców, a ludzie ekstremalnie ściśnięci próbowali spać. Jednak najbardziej dramatyczne sceny rozgrywały się podczas postojów na kolejnych stacjach. Pociąg pękał w szwach. Na postojach ludzi rozpaczliwie próbowali dostać się do środka. Uderzali pięściami w drzwi, biegali pod oknami. To było naprawdę bardzo mocne przeżycie. Dlaczego ci ludzi zmuszani są do takich zachowań? Dlaczego nie mają zapewnionych lepszych warunków i większego komfortu podróży? Wydawało mi się, że samo dostanie się do pociągu to dla nich walka i duża niewiadoma: czy dojadą dziś tam, gdzie planowali?

Ostatecznie około godziny 6:00 rano zatrzymaliśmy się na stacji w Jalgaonie. Samo wysiadanie też okazało się sporym wyzwaniem. Jednak Indusi okazali się bardzo pomocni. Podali nam bagaże i pomogli mi wydostać się z głębin wagonu. Na pożegnanie niektórzy pomachali nam krzycząc: „Bye, bye....” To niezwykle miłe. Był poranek i miasto dopiero budziło się ze snu.


Po ulicach krążyli pojedynczy ludzie i pierwsze tuk-tuki. Wstawał  nowy dzień, a ja właśnie znalazłam się na:

SZLAKU SKALNYCH ŚWIĄTYŃ


Mój plan był następujący:


  • Ajanta,
  • Ellora,
  • Badami,
  • Hampi.


Oczywiście wszędzie podążałam szlakiem świątyń wykutych w skałach.


Pomimo wczesnej pory szybko złapałam autobus jadący z Jalgaonu wprost do małej wioski – Ajanty. Wysiadłam przy drodze, naprzeciwko parkingu, gdzie już zaczepił mnie pracownik całego zespołu jaskiń. Okazało się, że mogłam zostawić plecak w jednym ze sklepików z pamiątkami. Nie obyło się bez pogawędki, wypicia herbaty oraz zakupu korali. Następnie zostałam zaprowadzona na autobus, który dowoził turystów pod same groty.


Była 9:00 rano, a ja byłam jedną z pierwszych zwiedzających. I tutaj zdecydowanie mogą polecić oglądanie jaskiń we wczesnych godzinach, gdyż  już około godziny 11:00 zebrał się naprawdę spory tłum Indusów, a parking zaroił się od samochodów.


Same jaskinie w Ajancie zostały wykute w skale bazaltowej na wzgórzach. Otaczała je bujna roślinność, a pieczary ułożone zostały na kształt podkowy. Aby się do nich dostać musiałam pokonać mostek i wejść na niewielkie wzniesienie. Niezwykle przyjemnie było, o poranku, stąpać po ciepłych kamieniach z buchającą zielonością drzew w tle oraz obserwować, po raz pierwszy w Indiach, harce małp.


Cały kompleks to 30 pieczar buddyjskich, które powstały od II wieku p.n.e. do VII wieku. Cztery z nich to tzw. ćajtje, czyli miejsca kultu. Były to podłużne sale ze stupą umieszczoną w apsydzie. Ściany w tych jaskiniach zdobiły kolorowe freski, które przedstawiały sceny z życia Buddy. Malowidła były naprawdę godne uwagi. Warto wiedzieć, że świat ujrzał je w latach 20. XX wieku. A cały kompleks przez setek lat skrywała dżungla. Dopiero 28 kwietnia 1819 jeden z brytyjskich oficerów, podczas polowania na tygrysa, przypadkiem odkrył jedną z jaskiń.


Cudownie było stać w półmroku bosymi stopami dotykając zimnych kamieni i wyobrażać sobie, że przed wiekami w tym samym miejscu modlili się buddyjscy mnisi. Czułam oddech historii na ramionach.


Pozostałe jaskinie to tzw. wihary, czyli klasztory i miejsca zamieszkania mnichów. Niektóre z nich pozostały do dnia dzisiejszego niedokończone. W pieczarach mogłam podziwiać dodatkowo kamienne rzeźby o tematyce sakralnej oraz posągi Buddy. Całość była ciekawa, ale muszę przyznać, że spodziewałam się czegoś więcej, czegoś olśniewającego i powalającego na kolana. Na to, jak się okazało, przyszedł czas później :)


Zmęczona, po nieprzespanej nocy w pociągu, ruszyłam na autobus, który zawiózł mnie do Aurangabadu. Udało mi się złapać go tuż przy drodze. Oczywiście po wcześniejszym zamachaniu ręką :)

Praktycznie:


  • wstęp do jaskiń kosztował 500 rupii,
  • autobus turystyczny podwożący pod jaskinie to wydatek 15 rupii,
  • bilet na pociąg z Maumbaju do Jalgaonu wyniósł mnie ok. 17 PLN.


Całą moją indyjską odyseję znajdziecie TUTAJ.

5 komentarzy:

  1. Indyjskie pociagi są już legendarne :) to fascynujące, jak różnie mogą ludzie podróżować w różnych częściach świata. Świątynie przepiękne, uwielbiam takie odrapane stare freski, działają na wyobraźnię <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadza się. A przejażdżka takim pociągiem to niezwykłe przeżycie.

      Usuń
  2. Jaskinie robią niesamowite wrażenie! Wiele słyszałam o indyjskich pociągach, sama nie miałam jeszcze okazji się takim przejechać, ale może kiedyś... Kto wie? :)

    OdpowiedzUsuń
  3. O rany, to nieziemsko piękne miejsce :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetne są te jaskinie. Chętnie zobaczyłabym je na żywo bo na zdjęciach prezentują się niezwykle. Jeśli chodzi o pociągi to przyznam się, że bardzo podoba mi się ich klimat i może kiedyś uda mi się takim przejechać choć kawałek :)

    OdpowiedzUsuń