niedziela, 27 listopada 2016

BOSYMI STOPAMI PRZEZ ŚWIĘTE MIASTO UJJAIN


Obowiązki zakończone. Ostatnie spotkania odbyte - targi można uznać za zamknięte. Przede mną już tylko poznawanie kultury i zabytków Indii. Na początek mistyczna wyprawa tropem świątyń i tajemniczo brzmiące miasto Ujjain.

Po południu wsiedliśmy do autokaru i ruszyliśmy. Podróż, troszkę rozklekotanym pojazdem, trwała kilka godzin. Po tej wyprawie uznałam, że nie ma co narzekać na polskie drogi, bo zawsze znajdą się gorsze:) Autokar warczał, mozolnie wspinał się pod wzniesienia, gasł, podskakiwał na wybojach. O zmroku zatrzymał się na wąziutkiej, piaszczystej drodze. Wszyscy wyrwani ze snu spojrzeli w okna. Okazało się, że trzeba przestawić motocykle, gdyż inaczej nie przejedziemy. Po godzinie 22 dotarliśmy do hotelu. Na dalsze przygody trzeba było poczekać do następnego dnia.

Po śniadaniu wyruszyliśmy do świątyni Mahakaleshwar Jyotirlinga.  Autokar zaparkowaliśmy przy rzece. Był poranek, a nad jej brzegiem zebrała się już grupka ludzi. Kobiety ładowały piasek do sporych mis, a mężczyźni wysypywali go na ciężarówkę. Wokół biegały dzieci w obdartych ubraniach, z czymś do jedzenia w ustach.



Im bliżej świątyni tym większy ruch. U jej stóp panował szaleńczy rozgardiasz. Na ulicy siedzieli ludzie handlujący kwiatami i biżuterią. Zewsząd napływali Hindusi stąpający boso po ulicy. Pod murem w otoczeniu wychudzonych psów, które nie były już w stanie wstać na cztery łapy, siedziały kobiety odpędzając od siebie muchy. Małe dzieci z czerwonymi sznurkami w dłoniach nagabywały klientów. Nie rozumiały odmowy, uporczywie stały i zawodziły chcąc sprzedać swój towar. A ludzie wciąż napływali. Z każdego kierunku.

Barwne sari mieszały się z ciągłymi krzykami, nawoływaniami oraz podzwanianiem bransoletek zawieszonych na stopach. Tłum gęstniał. Obracałam się z każdej strony nie wiedząc na co zwrócić wzrok. Pomyślałam sobie, że tak musi wyglądać wnętrze ula, gdzie praca wre bez przerwy. Wszyscy poruszali się wokół mnie odgrywając swój codzienny spektakl. A ja czułam się jak całkiem niepasujący element układanki, który na chwilę zaburzył powtarzany od lat rytuał. Z odrętwienia wyrwały mnie głośne okrzyki. To kolejka ruszyła do przodu: mężczyźni i kobiety z liliami wodnymi i pojemnikami z mlekiem. Do świątyni należało wejść boso, bez toreb, aparatów fotograficznych i komórek. Ustawiliśmy się w rzędzie i powoli w wijącym się ogonku postępowaliśmy krok za krokiem, aby dojść do celu i odkryć tajemnicę.

Posadzka w świątyni, koloru palonej cegły, naznaczona była rozlanym mlekiem, lepiła się od rozdeptanych fragmentów kwiatów. Szliśmy rządkiem. Wreszcie dotarliśmy do jądra, małej sali wypełnionej ludźmi. Tam kobiety i mężczyźni padali na srebrny lingam oblewając go mlekiem i obsypując liliami. W pełnym uniesieniu wypowiadali swe modlitwy, całowali lingam w postaci zaokrąglonego słupa i wychodzili. Nie było tam mowy o ciszy. Panował ścisk i gwar, ale gwar pełen skupienia. Mimo tłumu każdy był skoncentrowany na swoich modłach, każdy o coś prosił Śiwę.

Dla mnie, wychowanej w kulturze europejskiej, było to niezwykłe doświadczenie. Nagle znalazłam się w całkiem innym świecie. Mogłam razem z śiwaitami wejść do ich świątyni i wniknąć, choć na chwilę, w ich życie religijne. Widziałam rytuały, których nie rozumiałam, zupełnie obce, a zarazem fascynujące. To jedno z tych doświadczeń, które odbiera się każdą komórką ciała i na zawsze zostawia swój ślad w umyśle.

Po wyjściu natrafiłam na srebrnego byka Nandi. To oswojone zwierzę służyło Śiwie jako wierzchowiec. On nie chodził po pastwiskach w poszukiwaniu pożywienia oraz partnerki. Miał swojego pana, któremu był oddany. Należało przybliżyć się do byka i do jego ucha wypowiedzieć życzenie, przy czym drugie trzeba było zatkać, aby życzenie nie uleciało.

Po wyjściu ze świątyni, na dziedzińcu dostałam swoje błogosławieństwo. Kapłan okręcił mi przegub ręki żółto-czerwonym sznurkiem i postawił czerwoną kropkę na czole. A wszystko w tle szeptanych modlitw.


Pewnie ciekawi jesteście co to jest lingam. Sama byłam zainteresowana, gdyż ten tajemniczy słupek widziałam w wielu miejscach. W rzekach, na ulicach. Lingam można przetłumaczyć jako znak. To symbol mocy twórczej Śiwy.

W tekście hinduistycznym „Lingapurana” czytamy: Linga, najważniejsza i pierwotna, jest poza zapachem, barwą, smakiem, słuchem i dotykiem. Mówi się, że jest Naturą.

Cały świat jest lingamem, a lingam jest formą Śiwy, który nie posiada materialnej postaci możliwej do uchwycenia przez zmysły. Przenika on wszystkie kształty we wszechświecie, a one są jego manifestacjami. Sam lingam dysponuje niewiarygodną mocą angażującą umysł i wywołującą skupienie. Kiedy tylko spojrzymy na ten symbol, zbierzemy myśli i uda nam się skoncentrować. Ale takich mocy mogą dostąpić tyko osoby pobożne, o czystych duszach. Dla nich to nie kawałek kamienia, drewna czy srebra. To coś, co wznosi się ponad cielesność, przybliża do Śiwy i emanuje boską mocą.

Wielu uważa, że lingam przypomina fallusa. A to duży błąd, gdyż nie jest on symbolem seksualnym, ani nie reprezentuje męskiego organu płciowego.

Lingam zawsze umieszczony jest na podstawie, która gromadzi wodę potrzebną do polewania go.


Sama Mahakaleshwar Jyotirlinga jest jedną z popularniejszych świątyń hinduistycznych poświęconą Śiwie i jego jednemu z dwunastu dźjotirlingamów (to jedno z dwunastu świętych miejsce, gdzie objawił się Śiwa w formie lingamu).

Jak do tego doszło? Otóż, w starożytności miasto Ujjain nosiło nazwę Awanti. Tam zamieszkało czterech braminów. Natomiast na wzgórzu nieopodal osady znalazł swój dom demon Dhuszana, który zabijał kapłanów. Kiedy tylko dowiedział się o braminach pospieszył do miasta. Zastał ich podczas czczenia lingamu. Oni świadomi zagrożenia nie przerwali swojej modlitwy. Wtem lingam rozchylił się i wyskoczył z niego Śiwa pod postacią Mahakali, czyli bóstwa niszczącego, który spalił demona. Bramini uprosili boga, aby został w tym miejscu na stałe, a jego dźjotirlingam nazwano Mahakala.

W pełnej zadumie ruszyliśmy dalej. Po kilku minutach dotarliśmy do kolejnej świątyni w mieście Ujjain położonej nad rzeką Shiprą. To Kal Bhairav. Mała brama otwierała się na spory dziedziniec.



Nagrzana posadzka paliła w stopy. Wszyscy szukali skrawka cienia, aby móc zaznać chłodu. Słońce mocno przygrzewało, kiedy udało mi się wejść do małej świątynia z czerwonym dachem wspartym na kolumnach. W środku osobne miejsca dla kobiet oraz dla mężczyzn. W oczy rzucił mi się kolorowy sufit.

Świątynia poświęcona była strażnikowi Śiwy – Bhajrawie. To groźne bóstwo przedstawiane w fartuchu rytualnym zrobionym z  ludzkich kości. Oplata go kłębowisko węży. Ma swojego wierzchowca – psa Ruru. Bhajrawa ma budzić grozę oraz odstraszać wrogów miasta. Pewnego razu demon Nila pod postacią rozjuszonego słonia zaatakował Kaśi (obecne Waranasi). Śiwa nakazał Bhajrawie ocalić osadę. On obdarł demona ze skóry oraz odciął mu trąbę. Umierający Nil prosił, aby jego skóra stała się okryciem Śiwy. Jego życzenie zostało spełnione.



W świątyni panował mniejszy ruch. Przed wejściem każdy poruszał serce dzwonu. Samo bóstwo przedstawione było jako twarz wyryta w skale ozdobiona kolorowymi barwnikami. Wokół niego kręcili się kapłani. Przyjmowali oni od wiernych alkohol jako jedną z pięciu tantrycznych ofiar rytualnych (pozostałe to: mięso, ryby, stosunek seksualny, mudry). Alkohol trafiał na spodek i podczas modlitwy wlewany był w rozchylone usta Bhajrawy, który cudownie go połykał.

Przed samą świątynią znajdowały się dwa olbrzymie słupy światła (dipastambha). Posiadały one specjalne wgłębienia na lampki dipa zapalane podczas uroczystości religijnych (pudźa). Tutaj już nie było ekstatycznych głosów i tłoku. Wszystko odbywało się o wiele spokojniej.


Dzień zakończyłam nad rzeką Shiprą, która wije się przez miasto Ujjain. To tutaj co 12 lat odbywa się festiwal Kumbh Mela, a nad jej brzegami gromadzą się miliony ludzi, aby dostąpić rytualnego obmycia ciała, co ma doprowadzić do usunięcia dawnych grzechów.



Według legendy Śiwa z czaszką Brahmy chodził i błagał o jałmużnę, ale nigdzie nic nie dostał. Ostatecznie udał się do Wajkuntha, czyli niebiańskiej siedziby Wisznu. Jej pan również nic nie ofiarował, a na pożegnanie wystawił palec wskazujący. Rozwścieczony Śiwa wyjął swój trójząb i uciął jego palec, z którego trysnęła krew. Kiedy już napełniła czaszkę Brahmy zaczęła płynąć małym strumieniem, aż zamieniła się w rzekę Shiprę.




Do rzeki prowadziło kilka stopni. Mieszkańcy kąpali się w niej, kobiety prały ubrania. Niektórzy puszczali kwiaty, inni brodzili zanurzając jedynie kostki. Każdy wykonywał swoje codzienne czynności u schyłku październikowego dnia, zerkając kontem okna na białych turystów, dla których ich rytuały są tak odmiennym światem.

Całą moją indyjską wyprawę znajdziecie TUTAJ.






2 komentarze:

  1. To musiało być niesamowite przeżycie. Cały czas myślę o wyprawie do Indii, bo właśnie takie teksty rozpalają we mnie ochotę na poznanie tego kraju.

    OdpowiedzUsuń
  2. Już same zdjęcia przenoszą w magiczny świat. Jest tam naprawdę pięknie !

    OdpowiedzUsuń